Niedzielny poranek, będący wigilią moich dwudziestych siódmych urodzin, to dobry moment na wyciszenie się przy kubku kawy i spojrzenie w tył na ostatni rok (faktem sprzyjającym jest również nadrabiający dwie doby bez snu śpiący małżonek).
Kobiety ponoć niechętnie mówią o swoim wieku, ja jednak dotarłam do miejsca w swoim życiu, gdzie w zdaniu "już wybija mi dwudziesta siódma wiosna", z pełnym przekonaniem "już" zamieniam na "dopiero". Zanim udało nam się siebie nawzajem poskromić po latach ciężkiego hedonizmu, jeszcze przed podpisaniem cyrografu w banku na kolejne dwadzieścia lat i publicznym zaobrączkowaniem, każde kolejne urodziny były dla mnie przytłaczające jak lawina śnieżna, spod której ciężko się wykopać bez pomocy jakiejś przyjacielskiej łapy (że o beczułce z rumem nie wspomnę). Tak bardzo brakowało odrobiny stateczności, męskich perfum w łazience, wspólnie podejmowanych decyzji- po prostu własnej rodziny i to wcale nie z racji przymusu społecznego. Teraz, gdy rodzina się toczy, a póki jeszcze jest nas tylko dwóch, jutrzejsze urodziny witam z dużą dozą optymizmu. Mam dopiero dwadzieścia siedem lat i czas najwyższy zająć się sobą. Swoim zdrowiem, sprawnością fizyczną, a z nadejściem wiosny wymianą garderoby i włosów, a przede wszystkim podejściem do życia. Ponoć co czternaście lat człowiek czuję potrzebę diametralnych zmian- co prawda rok wcześniej, ale zmiany nadejdą....mam nadzieję. Pasji szukać nie będę, pewnie same mnie odnajdą. A może wrócę do tych, które w okresach remontowo-organizacyjnych tak mocno zaniedbałam? Niech już tylko skończą się remonty, to na pewno odżyjemy. Razem. Tutaj zmian nie będzie :)