poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Girly weekend, czyli gdy kota nie ma....

Wreszcie nasz wyjazd doszedł do skutku. Po miesiącach noszenia się z zamiarem zostawienia gorszych połówek na weekend w domach, udało nam się poprzecinać związkowe pępowiny i w piątek wieczorem wyjechałyśmy do Żywca. Cztery baby z jednego zakładu pracy :) Jako że szybko ogarnęła nas ciemność, Magda J., dobrze znając drogę do Oczkowa, zasugerowała skrót, który o mało co nie zakończył się scenami rodem z REC. Cima i pustka dookoła, drogi niepołatane, a za nami dostawcze siedzące nam na ogonie i święcące po oczach. Ale udało się, odpuścili. Potem jeszcze tylko trochę błądzenia, bo kanalizacji ludziom się zachciało i już dotarłyśmy. Pan Andrzej, gospodarz, nie zjawił jednak się przywitać gości, za to torby wniosło nam stado młodych-gniewnych, którym, mało rozsądnie, wręczyłyśmy umówioną kwotę. To musiał być przecież syn pana Andrzeja. No i wszystko byłoby ok, gdyby pan Andrzej nie okazał się księdzem :) do teraz nie wiemy co tam się działo. Wiemy natomiast, że miejscówka rewelacyjna, pogoda spisała się na medal, i jeszcze, jakby atrakcji było mało, załapałyśmy się na stypę. Po pierwszej nocy (czyt. kilku litrach wina i piwa), skąpane w promieniach słonecznych zajadałyśmy się śniadaniem na świeżym powietrzu. Plan na ten dzień był ambitny, jednak na planach się skończyło gdy dotarłyśmy do RYBAKA, gdzie to po godzinach rozmów o życiu, śmierci, literaturze i dreadach na psim grzbiecie, wypiwszy kolejne litry napojów chłodzących, czołgałyśmy się w górę do chatki ks. Andrzeja. Zaliczając kilka przerw na rozprostowanie kości na świeżej trawce, udało nam się dotrzeć pod prysznic a stamtąd wprost do łóżek, gdzie dopadł nas głód druku. Tuż przed północą, aktywność naszych mózgów spadła do zera i nawet nie pamiętam kto gasił światło. A niedziela upłynęła na wylegiwaniu się na górze Żar, gdzie, w ramach protestu przeciwko pobieraniu opłat za korzystanie z toalet, przyniosłyśmy ulgę kilku więdnącym górskim roślinkom. By nie wracać do domu z prowiantem, zajechałyśmy nad jezioro podojadać resztki, które w tej walce wygrały 1:0. No bo ileż można, tym bardziej, że u niektórych przepustowość poza domem szwankuje. Niemniej
bardzo liczę na to, że te wypady staną się naszą nową świecką tradycją.




Ktoś pierze, aby imprezować mógł ktoś :)



poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Panie doktorze, mam problem- nic mnie nie cieszy :(

Dosłownie. Tylko skąd mi się to bierze. Może za mało witaminy C? Bardzo staram się odcinać od wszystkiego, co powyżej 8 godzin normalnie zaprzątało mi głowę, ale działa średnio. Ale ponoć nie ja sama mam ten problem. No cóż, może przeczekam...aż biblioteczka zagości w przedpokoju :) to powinno pomóc. Byle tylko siły natury nie wyprzedziły jej na liście priorytetów.