sobota, 31 lipca 2010

Nie muszę nic - mój pierwszy urlop pod namiotem.

    Pomysłów na letni urlop pojawiało się w naszych głowach mnóstwo. Mazury? Eee, przecież byliśmy tam rok temu. Może Kaszuby? No, jest to jakiś pomysł. Najlepiej w góry, taki survival z pełnym osprzętem na plecach. Pomysł hardcorowy. Done. Rozpoczęliśmy planowanie trasy, gromadzenie sprzętu i sił, aż tu na kilka dni przed urlopem, w porannym programie popularnej telewizji niepublicznej, kamerka pogodowa w Międzyzdrojach rzuciła nam na ekran kilkanaście skwierczących w słońcu ciał, leniwie spędzających czas na plaży. Decyzja zapadła: jedziemy nad Bałtyk!
     Mimo wielu mitów i legend na temat polskiej części tego morza (zimno, brudno, kradną, drogo, ryby nieświeże, piasek zbyt gruboziarnisty) i powszechnej modzie na kurorty zagraniczne, zaplanowaliśmy podróż wzdłuż wybrzeża od Władysławowa na zachód. Chcąc uniknąć sanatoryjnej atmosfery, Bogdan zaproponował namiot jako naszą kwaterę. Przyznaję z wielkim wstydem, że wakacje pod namiotem wciąż wisiały nieodhaczone na mojej must-do liście, tak więc bez żadnych oporów i wcześniejszych przygotowań rozpoczęliśmy pakowanie. 
     Na trzeciego do namiotu zgłosiła się Dominika. Wstępna wersja zakładała: Dominika+pies, ale dzięki uprzejmości siostry Domi, psa udało nam się uniknąć. Przy wieczornym piwku z okazji wielkiego kioskowego shut-down'u, chętny na transport do Chłapowa okazał się Edłord (aka Edek), którego znajomi akurat tam przebywali na wakacjach i do których, w początkowej fazie Edłord miał dołączyć. Dnia następnego na grillu u Ocza, gospodarz wyraził wielki smutek z braku urlopu i tym samym, niemożności dołączenia do naszej wakacyjnej przygody. Sprawa wydawała się być beznadziejna. No bo jak tu urlopować, skoro urlopu się nie ma. Do teraz w sumie nie wiem jak, i chyba raczej nie chcę wiedzieć. Oczo, nie mieszcząc się do zapakowanego po brzegi gratami samochodu, postanowił podróżować pociągiem, nie odpuszczając wakacji nad morzem. (Ciekawe czy Kodeks Pracy definiuje jakoś takie zachowanie pracownika??)
     Z powodu licznych nieudanych prób naprawy klimatyzacji w samochodzie Domi, opóźnieni, wyruszyliśmy z Czerwionki w poniedziałkowy wieczór. Ja, Bogdan, Domi i Edłord w samochodzie pełnym totalnie zbędnych (jak się okazało w dniu powrotu) rzeczy. Czas podróży mijał dość szybko, drogi pustawe a po podziale trasy na głowę przypadało ledwo ponad 200 km na kierowcę. Bułka z masłem. Mimo częstych przerw na papierosa, siku oraz konsumpcję jaj i kotletów, tuż po świcie w ramach konkursu Edłord jako pierwszy zobaczył morze.
    Chwilę później, po 6.00, na polu przywitał nas lekko zawiany pseudo-ochroniarz, dając pełną swobodę w doborze miejsca do rozbicia. I tak już po 20 minutach byliśmy rozłożeni i gotowi do powitania z morzem, piwo otwarte, papieros odpalony. Po całonocnej podróży wszyscy aż drżeli, by rozłożyć ręczniki na plaży i pogrążyć się w lenistwie i degrengoladzie. Wtedy to pojawił się właściciel pola, prosząc o przesunięcie namiotów bardziej w lewo, by umożliwić przeprowadzenie drenażu gleby (?!?).
     Dwadzieścia minut później, jako pierwsi plażowicze w całym Władysławowie, leżeliśmy na plaży odszyfrowując przekaz przepływających nad nami chmur, rozkoszując się jakże rzadką chwilą w życiu dorosłych ludzi, kiedy to nic nie trzeba robić. Rzadko udaje mi się wyłączyć dorosłość, do tego stopnia by w pół drogi z Rozewia do Chłapowa uciąć sobie drzemkę na plaży, bo po prostu poczułam się senna. Totalnie nieznany mi stan nicniemuszenia. Nie taki odgórny, sztuczny. Taki najbardziej od-wewnętrzny.
     Dnia trzeciego wszyscy wyruszyliśmy w poszukiwaniu mało zacielonej wczasowiczami plaży, z namiotem plażowym pod ręką, piwami w torbie oraz najbardziej hitową grą karcianą tego lata - UNO. Głównie graliśmy na życzenia i rozkazy, choć co odważniejsi w drodze na Hel, poszli na całość i z każdą przegraną ochoczo pozbywali się jakiegoś elementu garderoby. Docierając do celu wycieczki, w samochodzie na pięciu podróżujących, tylko trzej pozostali w ubraniach, z tego dwóch nie biorący udziału w rozgrywce.
     Nieświadomi regulacji użytkowania plaży, trzy noce pod rząd spędziliśmy ogrzewając się ciepłem płomieni ogniska. Były kiełbaski, spalone kartofle, body-shot'y jak i szampan z okazji naszej rocznicy ślubu, podarowany nam przez współtowarzyszy urlopu (przy okazji raz jeszcze podziękuję za pamięć :)).
      Będąc nad morzem od ryb człowiek się nie odgoni. Od tych na talerzu, rzecz jasna. I tu, ku przestrodze rybnych laików- zamawiając turbota, odpuście sobie dodatki, a najlepiej potraktujcie go jako danie dla czteroosobowej rodziny. Ku mojemu zdziwieniu, Bogdan dał radę rybie wielkości jego głowy. Gratuluję :)

      Nie da zebrać się tego tygodnia w jeden post. I tak najwięcej pozostanie w nas. Dla mnie urlop w Chłapowie prześcignął w rankingu Rodos all-inclusive sprzed dwóch lat, dla kogoś z ekipy były to wakacje życia. Przy następnym planowaniu urlopu pamiętać należy, że miejsce tak na prawdę nie ma żadnego znaczenia. Do zobaczenia, mam nadzieję, za rok na Mazurach!

piątek, 16 lipca 2010

Piwo na patelnię

Bogu dzięki już urlop. Po raz pierwszy od bardzo bardzo dawna, wstałam bez pomocy komórkowego alarmu (czy ktoś jeszcze używa budzika?). Ledwo wstałam, napiłam się kawy i już potrzebowałam zimnego prysznica. I wcale nie po to, by ostudzić mój zapał do tych wszystkich rzeczy, za które co urlop chcę się zabrać. Żar leje się z nieba. Spacerując ulicami, mogę śmiało powiedzieć, że wiem jak to jest być plasterkiem boczku na patelni. Odkryłam też  sens wiosennych diet drakońskich. Pewnie byłoby mi teraz dużo swobodniej :) Ale i tak, stojąc w kolejce do kasy, spostrzegłam (a właściwie wyniuchałam), że czy gruby, czy chudy, stary czy młody, w takich warunkach przyrody poci się każdy. 
Zaraz po porannym prysznicu, zasiadając do książki, zaciekam śliną na myśl wieczornego piwa. Z każdym, najmniejszym nawet ruchem mój organizm uprasza się tego bursztynowego napoju. Lekko gazowany, doprawiony do smaku sokiem malinowym bądź imbirowym, w spoconej szklance....Litości! Chyba się uzależniam!

poniedziałek, 12 lipca 2010

Przed urlopem, w upałach, z książką w ręce prawej i zimnym piwem w ręce lewej

Psychodeliczny i nieznośny to okres. Jedną nogą na urlopie, który planowo powinnam zacząć w czwartek, a drugą w bagnie rzeczy niezałatwionych, na odhaczenie których, co gorsza, ochoty nie mam w ogóle. Głowa mi się już przeładowała po całym roku i odmawia kolejnych operacji. Totalna ściana. Mogę godzinami gapić się w monitor komputera, bez pojedynczej myśli wędrującej między prawą a lewą półkulą. Czy człowiek może nie myśleć o niczym? Mnie w okresie przedurlopowym wychodzi to rewelacyjnie. Zero motywacji, nawet na siku nie chce się wstawać z kanapy. Straszna to męczarnia. Jak radzić sobie z rozprężeniem przedurlopowym, w takich warunkach pogodowych? Mam kilka swoich ulubieńców, ale przynoszą tylko chwilową ulgę:

  • jednoczesna aplikacja zimnej wody w misce (do użytku zewnętrzno-stopowego) oraz zimnego piwa do użytki wewnętrznego 
  • zimny prysznic, jak również zimne bicze wodne
  • rezygnacja z kołderki na rzecz prześcieradła (może przed snem warto je włożyć do lodówki na kilka godzin?)
  • zakaz otwierania okien od zachodu w ciągu dnia, całodzienne wykorzystanie rolet
  • arbuz prosto z lodówki
 a i tak wszystko na nic, gdy na kolanach trzymam gorącego laptopa..... :)

piątek, 2 lipca 2010

Odsyłam się do Waszych sumień

Dochodzą mnie słuchy, że kilku ludzi gości tutaj od czasu do czasu, choć śladu po nich nie ma..... Miałam nadzieję, że wchodząc tutaj będzie chcieli w jakiś sposób ustosunkować się do moich wyskrobanek. Na pewno coś Was tu cieszy, wkurza, z czymś się nie zgadzacie. Tymczasem, przeczytawszy znikacie niezauważeni. Ogłaszam oficjalnie- wydarzennik nie jest rzeczą intymną (przecież wisi w necie) i zachęcam do pozostawienia po sobie jakiegoś komentarza :) na wieczną pamiątkę- jak wpis do pamiętnika :) nawet jeśli jeszcze nawet się nie znamy :)