wtorek, 9 listopada 2010

Porządkujemy się

W telewizji pojawiają się pierwsze reklamy z udziałem Mikołajów przeróżnych, troszkę więc oprzytomniałam, że  już mamy listopad i święta za pasem. Co roku kisiłam barszcz, piekłam pierniczki, które następnie w pudełkach po butach rozwoziłam po rodzinie. Rodzinę muszę zmartwić- tradycję barszczowo-ciasteczkową zawieszam. Do  odwołania.
Nie da się niestety odwołać świątecznych porządków- w końcu przynajmniej raz w roku do szafek trzeba zajrzeć, pousuwać wdzianka nadające się już tylko na Fancy Dres Parties, zetrzeć kurze z lamp i zrobić trochę miejsca na klamoty, które zbierać będziemy przez cały następny rok.
Lista chemikaliów porządkowych przygotowana, nic tylko wybrać się na zakupy. Może dzisiaj się uda. Wykorzystujemy pierwszy od miesięcy tydzień, kiedy to Bogdan chodzi na poranną zmianę i można coś razem porobić po południu. Z tym robieniem rzeczy razem, to, jeśli chodzi o sprzątanie, wygląda to tak, że ja tylko nadzoruję prace i staram się mocno motywować Bogdana, podczas gdy to on jest głównym wykonawcą. Dlatego też proszę się nie dziwić dlaczego tak szybko zaczęliśmy- podział obowiązków zniesiony, a Bogdan obarczony całą brudną robotą. Mam nadzieję, że buntu nie będzie :)

środa, 20 października 2010

Niemowlęce wiano by Nogi :)

Tym razem ja zagościłam u Nogów (zdecydowałam się jednak na tę formę :). Wpadłam z szybką wizytą w nowym mieszkaniu (a właściwie domu)  Agi i Mateusza. Niestety Bogdan cała niedzielę spędził w Rybniku, w odwiedziny przyjechałam więc sama. Przyjemne ciepłe kolory na ścianach, duża powierzchnia i choć umeblowanie niekompletne (nie martwcie się kochani, my po dwóch latach mieszkania wciąż mamy braki :)) mieszkanie robi wrażenie bardzo przytulnego i na pewno świetnie się Wam mieszka. Mam nadzieję, że niebawem rozgościmy się u was na nocy filmowej (niedawno w domu pojawił się ogromny i supernowoczesny telewizor- congrats! ) i wtedy Bogdan też będzie mógł doświadczyć Waszych wygód :)
Kolejnym celem wizyty było odebranie Maksiowej wyprawki :) Aga zdecydowała, że mam wykorzystać co tylko się da, następnie podokładać dziecięcych rzeczy, zamknąć szczelnie i czekać, a nuż niebawem poprosi mnie o zwrot :) Mimo iż jeszcze długa droga przede mną, z ogromną chęcią poprzeglądałam ubranka, podzieliłam na rozmiary i teraz czekają sobie na wypranie ;)
Przy przeglądzie ciuszków towarzyszył nam ich właściciel ;) mieliśmy ubaw po pachy z jego niemowlęcą piłeczką :) Check this out!





Goście Goście :)

Mogłoby się wydawać, że kobieta, która normalnie pięć dni z całego tygodnia spędzała w pracy, musi zanudzać się na śmierć będąc kolejny już miesiąc na L4. Mogłoby tak być, gdyby nie fakt, że każdy dzień jest inny (wachlarz dolegliwości ciążowych ogromnie szeroki), a wejście po schodach czy załadowanie naczyń do zmywarki przyprawia o zadyszkę i zawroty głowy. Rewelacyjnie, choć równie męcząco, działają spacery. Gdy tylko pogoda na to pozwala, wymykam się spod kocyka na świeże powietrze. Najbardziej lubię, gdy na spacer nie muszę wybrać się sama :)

Pewnej jesiennej soboty na spacer do Czerwionki przyjechali goście z Piekar. Rodzinka Nogów (Nóg? nigdy nie wiem :)), sztuk 3 i rodzina Groborzów, sztuk widocznych 2 (a może nawet 2,5 biorąc pod uwagę moją aktualną wagę:) ) wybrały się na karmienie kaczek i łabędzi na Tamie. Mały Maks utaszczył bochenek krojonego chleba nad wodę i radości nie było końca. Kaczki nie dawały za wygraną i już po chwili chleb się skończył, a my skierowaliśmy kroki do najbliższego parku. Maks z płaczem na ustach pożegnał ptactwo wodne :)
Na szczęście zabawy w liściach i konkurs na największy brzuch okazały się na tyle atrakcyjne, że łzy szybko wyschły z policzków. Gdyby tyko wieczory jesienne nie bywały tak chłodne, na pewno zagościlibyśmy w parku na dłużej. Ponadto Bogdan planował na kolację smakowite sandwiche- co dodatkowo zmotywowało nas do szybkiego powrotu :)

A poniżej dokumentacja fotograficzna:)










środa, 6 października 2010

Zabobonem ciąża stoi

Kończąc pierwszy trymestr i odzyskując powoli siebie, mam nadzieję trochę więcej uwagi poświęcać życiu dziejącemu się poza moim organizmem (senność, niemoc intelektualna, zbłąkanie, nudności), a wy możecie, tym samym, liczyć na jakiś wpis od czasu do czasu :) 
W poszukiwaniu wyjaśnień niezrozumiałych dla mnie zjawisk zachodzących w moim ciele, przekopałam kilka archiwalnych for internetowych, na których to aż roi się od prostych porad co robić, by urodzić zdrowego i pięknego bobasa. O dziwo, wedle tego źródła, badania i lekarz wcale nie są gwarantem poprawnego przebiegu ciąży- przecież kobiety od zarania dziejów rodzą zdrowe dzieci. Warto więc skorzystać z mądrości przodków, zaufać tradycji. Zaufać....no tak, łatwo powiedzieć, bo porady te nie podają żadnych zdroworozsądkowych uzasadnień i ciężko nam, ludziom wieku wysoko rozwiniętej techniki, wziąć je za pewniki. Zresztą, zobaczcie sami:

  •  Ciężarnej nie wolno przechodzić przez kałużę, bo grozi to wodogłowiem (domyślam się, iż chodzi o nabyte wodogłowie ciężarnej na wskutek gnicia mózgu)
  • Ciężarnej zabrania się siedzenia z założoną nogą na nogę (ma to zapobiec zmiażdżeniu główki dziecka- a przecież co chwila widzimy ciężarówki w takiej pozycji, nie ma bowiem bardziej komfortowej pozycji siedzącej dla kobiety dźwigającej przed sobą 10 kg nadbagażu)
  • Ropiejące oczka dziecka po urodzeniu są rezultatem częstych łóżkowych igraszek  rodziców w czasie trwania ciąży ( A fe! Świntuchy!)
  • Ciężarna koniecznie powinna na okres trwania ciąży zamknąć się w łazience, a na świeżym powietrzu przebywać tylko z opaską na oczach, jako że patrzenie na słońce w rezultacie doprowadzi do urodzenia potomka bez przerwy zanoszącego się płaczem, a patrzenie na księżyc sprawi, że bobas urodzi się łysy. Można też wybrać, które zło mniejsze i przestawić się dowolnie na tryb życia dzienny bądź nocny.
  • Ciężarna, która zapatrzy się na osobnika rasy afroamerykańskiej doprowadzi do urodzenia czarnego dziecka. To samo pewnie nastąpi po zapatrzeniu się w osobniki innych ras. I tłumacz to potem mężowi.
  • Jeśli chce się urodzić przyzwoitego obywatela, należy trzymać się z dala od brudnych garów- pochlapanie brzucha podczas mycia naczyń doprowadzi do uzależnienia alkoholowego potomka
  • Ciężarnej nie wolno zerkać przez judasza, gdyż może to doprowadzić do urodzenia zezowatego potomka. Niemniej jednak, dużo bardzie niebezpieczne wydaje się być otwieranie drzwi bez uprzedniego zerknięcia przez wizjer, ale to kwestia do rozważenia osobiście.
  • Owinięcia pępowiną unikamy pozbywając się wszelkiego rodzaju korali, łańcuszków jak również staramy się nie przechodzić pod zwisającymi kablami.
Mam nadzieję, że te cenne rady zebrane w jedno miejsce przydadzą się niejednemu czytającemu mój wpis.
Na koniec tylko dodam, że gdy ze świeżo urodzonym dzieckiem wybierzecie się na spacer a podbiegnie do Was sąsiadka, tudzież ciotka, babka (po ludziach urodzonych po roku 1970 takich zachowań się nie spodziewam)  i totalnie z zaskoczenia splunie obok wózka, to możecie tylko serdecznie podziękować. Tym właśnie mało zacnym gestem odgoniła wszystkie nieszczęścia jakie malcowi mogły się w całym jego życiu przytrafić. Z narażeniem na zarobienie plaskacza w pysk od rodzica noworodka.

poniedziałek, 4 października 2010

Update filmiku by Bogdan

Mama to tylko potrafi wstawić film na bloga. Ale jak tata obrobi filmik, to... wiadomo :) Enjoy people!

piątek, 1 października 2010

Młody Groborz 12 tydzień

Badanie wykonane 1.10.2010r :) dzięki stymulacji ruchowej lekarza można sobie obejrzeć jak fika.
A tutaj pod koniec filmiku serducho (ten ruszający się fragment w klacie :))

A poniżej już obraz nieruchomy z wymiarami :) a nos to na bank po tacie ;)


środa, 29 września 2010

My Husband's Music Mind

Zapraszam na ploty do Bogdana :)  
  Ciężarowiec (link)
pewnie wkrótce i ja coś skrobnę jak tylko IQ wróci do normy po pierwszym trymestrze :)
p.s. Niespodzianka u samej góry! Tego się nie spodziewałam :* Can't believe my eyes!

wtorek, 17 sierpnia 2010

Świat wg. Bartka- Najnowsza rasa psów

Pies rasy Lord Wader
Nazwa: LORD WADER
Rasa powstała przez przejęzyczenie.

6.40 Niedomówienie

6.40. Na ulicach pustki. Tylko pracownicy MPGK sprzątają po wczasowiczach zaśmiecone ulice. Stado mew, wron i kotów częstuje się ze śmietników.
-Co to są za ptaki, te czarne.
-Wrony. Zjadają właśnie ze śmietników resztki po ludziach.
- To ktoś tu umarł?

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Wyrazy nieprzyzwoite

6.00 rano na obozie w Darłówku, pobudka. Jedziemy z Bartkiem do lekarza- nie umie przestać rzygać, jak sam twierdzi. A kupę, to chyba rok temu zrobił. Zmienił zeznania, gdy w sobotę pojawił się lekarz z pogotowia- nie rok, a miesiąc temu, ale za to tylko taki bobek. Gdzie on to wszystko gromadzi? Na bolący brzuch pomaga mu tylko stara metoda mamy Dominiki - ZEGAREK (masowanie brzucha zgodnie ze wskazówkami zegara- usuwa z brzucha wszelkie bąki ;) i bliskość dorosłych. Daję mu do kieszonki trzy monety pięciozłotowe, by samodzielnie zapłacił za przejazd busem. Wystarcza jedna. Złotówka z powrotem. Kierowca wysadza nas na Skłodowskiej i wędrujemy do przychodni dziecięcej na Królowej Jadwigi. Czynna od 8.00. Jest godzina 7.50. Drzwi zamknięte, wokół cisza. Trzy minuty później podjeżdża niskawa pani czarnym golfem. Wędrujemy za nią na pierwsze piętro przychodni. Ustawiam się przed rejestracją.
- Rejestracja od 8.00!?- rzecze kobieta o wątpliwie sympatycznym usposobieniu. Racja dopiero 7.58.
- Już można.- wybiła 8.00
Po zarejestrowaniu, czekamy na panią doktor. Proszę Bartka, by, jeśli zapytany przez panią doktor co się dzieje, zamiast słowa "rzygam", użył lepiej brzmiącego z ust ośmiolatka "wymiotuję".
Pani doktor zadaje mi szereg pytań i zabiera się za Bartka.
-Sikałeś rano?
- Nie.
- Wczoraj, przed snem na pewno.
- Też nie. Rzadko sikam. Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio.
Podpowiadam pani doktor, że z kupą ma to samo (może gromadzi gdzieś pod skórą).
Ostry nieżyt żołądka. Z przymrużeniem oka na to niesikanie i niekupkowanie.
- Dieta przez dwa dni. Do jedzenia tylko suchary. Do picia Coca-Cola. Najlepiej nieodgazowana. Jak się człowiek nagazuje to łatwiej potem sobie pobąkiwać czy nawet rzygnąć.
Bartek zaskoczony słowami pani doktor, spogląda na mnie niezrozumiale.Gdy tylko opuszczamy gabinet, dziękując za pomoc:
- To jak to jest? "Rzygać" to chyba jednak fajne słowo, co?
- Przyzwoite, jak się okazało. Z powrotem wracamy taksówką, bo nie ma już busa.
- To się rozumie.
- Jeszcze tylko do apteki po czopki.
- Po czepki do apteki? i co będziemy z nimi robić?
- Po czopki, takie jakby naboje, które wkłada się do pupy.
- Tabletki do dupy? To ja lepiej je połknę.
- Nie można. Nie wkładała ci mama nigdy czopków?
- Nie- odpowiada z obrzydzeniem na twarzy.
W taksówce, na tylnym siedzeniu znajdujemy lizaka. Nieodpakowanego. Nówka. Pewnie ktoś zostawił. Może wnuki taksówkarza.
- Wypadł pani lizak- szeptem informuje mnie Bartek.
- To nie mój. Już tu leżał zanim weszliśmy. Możesz go sobie wziąć- wciąż szeptem oczywiście.
- Ukraść?
- Zaraz tam ukraść. Włóż go niezauważalnie do kieszeni i już. Nagroda za pierwszy w Twoim życiu czopek.
Płacimy za taksówkę, biegiem do pokoju. Nakładam rękawiczki, Bartek ściąga gacie. Rach ciach i po wszystkim.
- I jak?- pytam.
- Było dziwnie.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Pieniny za 4 zł

Coby z pourlopowej degrengolady wreszcie się wyrwać, pierwszą sobotę sierpnia postanowiliśmy spędzić w Pieninach. Za punkt honoru obraliśmy sobie wejście na Trzy Korony. I pewnie cel zostałby osiągnięty, gdyby nie fakt, że budzik nie zadzwonił o zaplanowanej 5.00, a z domu wyruszyliśmy dopiero po 8.00. Po drodze zaliczyliśmy kilka wahadeł-spowalniaczy sponsorowanych przez EU i już przed 13.00 parkowaliśmy samochód na parkingu najbliższym początkowi szlaku. Przy wejściu do parku, dokładnie zapoznaliśmy się z instrukcją korzystania ze szlaku (nie, nie moi drodzy, to nie Norwegia i o nieograniczonym korzystaniu z natury można zapomnieć). Ścieżek skracać nie było jak- stromo jak na klatce schodowej wieżowca, jednakże ledwo powstrzymaliśmy się od wyrycia na drzewie AGA LOVE BOGDAN. Dzięki Bogu mieliśmy też z sobą czekoladę i jogurty, więc czarno-brązowa wiewióra uszła z życiem, a staranności dokładaliśmy wszelkiej, żeby papierosowe pety lądowały w pustej puszce po piwku:)

Poniżej wersja dla dzieci poniżej 6 roku życia oraz obcokrajowców:

Szlak zaczynał się na drugim brzegu rzeki, przeprawiliśmy się więc przez Dunajec drewnianym promikiem napędzanym pracą rąk dzielnego górala. Po zejściu na ląd, czekała nas wspinaczka prawie osiemset metrów w górę (Sokolica 747 m n.p.m.)- droga stroma, bez możliwości rozłożenia się na polanie (tak, tak.... to nie Beskidy :( ) Zipiąc i sapiąc (piszę tu o sobie) dotarliśmy na szczyt, gdzie przywitała nas ponad pięciuset-lenia modelka wielu zdjęć i pocztówek- Kinga Pienińska. Reliktowa sosna, dodam, żeby nie było niejasności. Po kilku chwilach odpoczynku (Bogdan naruszył naturalne środowisko reliktowych sosen, kładąc się poza barierkę tuż nad przepaścią prowadzącą prosto w otchłań Dunajca) ruszyliśmy z powrotem w dół. Niestety musieliśmy zrezygnować z dalszej wędrówki (dodatkowe 2,5h na Trzy Korony), gdyż ostatni góral schodził z promu o 20.00. Wybraliśmy się więc na obiad- jak nigdy, zamówiłam pstrąga (never ever nie zamawiam ryby- może taka pozostałość po urlopie nad Bałtykiem), Bogdan zbójnicką kieszeń (?!? nie chcę chyba wiedzieć skąd ta nazwa) i wybraliśmy się na 2km spacer do bankomatu- zabrakło nam drobnych na parking.

PRAKTYCZNA RADA: na pienińskich szlakach, tuż przed samym szczytem znajdziecie niebywałą w górach rzecz: Kasę- pobór opłat (4zł bilet normalny, 2zł ulgowy) za wejście na punkt widokowy na szczycie, obsługiwany przez pracownika parku, który codziennie wędruje w górach 1,5h w jedną stronę by dotrzeć do pracy, potem tyle samo by zasiąść w domu na kanapie przed telewizorem. RADZIMY MIEĆ ZE SOBĄ DROBNE, żeby nie musieć się wracać :)



sobota, 31 lipca 2010

Nie muszę nic - mój pierwszy urlop pod namiotem.

    Pomysłów na letni urlop pojawiało się w naszych głowach mnóstwo. Mazury? Eee, przecież byliśmy tam rok temu. Może Kaszuby? No, jest to jakiś pomysł. Najlepiej w góry, taki survival z pełnym osprzętem na plecach. Pomysł hardcorowy. Done. Rozpoczęliśmy planowanie trasy, gromadzenie sprzętu i sił, aż tu na kilka dni przed urlopem, w porannym programie popularnej telewizji niepublicznej, kamerka pogodowa w Międzyzdrojach rzuciła nam na ekran kilkanaście skwierczących w słońcu ciał, leniwie spędzających czas na plaży. Decyzja zapadła: jedziemy nad Bałtyk!
     Mimo wielu mitów i legend na temat polskiej części tego morza (zimno, brudno, kradną, drogo, ryby nieświeże, piasek zbyt gruboziarnisty) i powszechnej modzie na kurorty zagraniczne, zaplanowaliśmy podróż wzdłuż wybrzeża od Władysławowa na zachód. Chcąc uniknąć sanatoryjnej atmosfery, Bogdan zaproponował namiot jako naszą kwaterę. Przyznaję z wielkim wstydem, że wakacje pod namiotem wciąż wisiały nieodhaczone na mojej must-do liście, tak więc bez żadnych oporów i wcześniejszych przygotowań rozpoczęliśmy pakowanie. 
     Na trzeciego do namiotu zgłosiła się Dominika. Wstępna wersja zakładała: Dominika+pies, ale dzięki uprzejmości siostry Domi, psa udało nam się uniknąć. Przy wieczornym piwku z okazji wielkiego kioskowego shut-down'u, chętny na transport do Chłapowa okazał się Edłord (aka Edek), którego znajomi akurat tam przebywali na wakacjach i do których, w początkowej fazie Edłord miał dołączyć. Dnia następnego na grillu u Ocza, gospodarz wyraził wielki smutek z braku urlopu i tym samym, niemożności dołączenia do naszej wakacyjnej przygody. Sprawa wydawała się być beznadziejna. No bo jak tu urlopować, skoro urlopu się nie ma. Do teraz w sumie nie wiem jak, i chyba raczej nie chcę wiedzieć. Oczo, nie mieszcząc się do zapakowanego po brzegi gratami samochodu, postanowił podróżować pociągiem, nie odpuszczając wakacji nad morzem. (Ciekawe czy Kodeks Pracy definiuje jakoś takie zachowanie pracownika??)
     Z powodu licznych nieudanych prób naprawy klimatyzacji w samochodzie Domi, opóźnieni, wyruszyliśmy z Czerwionki w poniedziałkowy wieczór. Ja, Bogdan, Domi i Edłord w samochodzie pełnym totalnie zbędnych (jak się okazało w dniu powrotu) rzeczy. Czas podróży mijał dość szybko, drogi pustawe a po podziale trasy na głowę przypadało ledwo ponad 200 km na kierowcę. Bułka z masłem. Mimo częstych przerw na papierosa, siku oraz konsumpcję jaj i kotletów, tuż po świcie w ramach konkursu Edłord jako pierwszy zobaczył morze.
    Chwilę później, po 6.00, na polu przywitał nas lekko zawiany pseudo-ochroniarz, dając pełną swobodę w doborze miejsca do rozbicia. I tak już po 20 minutach byliśmy rozłożeni i gotowi do powitania z morzem, piwo otwarte, papieros odpalony. Po całonocnej podróży wszyscy aż drżeli, by rozłożyć ręczniki na plaży i pogrążyć się w lenistwie i degrengoladzie. Wtedy to pojawił się właściciel pola, prosząc o przesunięcie namiotów bardziej w lewo, by umożliwić przeprowadzenie drenażu gleby (?!?).
     Dwadzieścia minut później, jako pierwsi plażowicze w całym Władysławowie, leżeliśmy na plaży odszyfrowując przekaz przepływających nad nami chmur, rozkoszując się jakże rzadką chwilą w życiu dorosłych ludzi, kiedy to nic nie trzeba robić. Rzadko udaje mi się wyłączyć dorosłość, do tego stopnia by w pół drogi z Rozewia do Chłapowa uciąć sobie drzemkę na plaży, bo po prostu poczułam się senna. Totalnie nieznany mi stan nicniemuszenia. Nie taki odgórny, sztuczny. Taki najbardziej od-wewnętrzny.
     Dnia trzeciego wszyscy wyruszyliśmy w poszukiwaniu mało zacielonej wczasowiczami plaży, z namiotem plażowym pod ręką, piwami w torbie oraz najbardziej hitową grą karcianą tego lata - UNO. Głównie graliśmy na życzenia i rozkazy, choć co odważniejsi w drodze na Hel, poszli na całość i z każdą przegraną ochoczo pozbywali się jakiegoś elementu garderoby. Docierając do celu wycieczki, w samochodzie na pięciu podróżujących, tylko trzej pozostali w ubraniach, z tego dwóch nie biorący udziału w rozgrywce.
     Nieświadomi regulacji użytkowania plaży, trzy noce pod rząd spędziliśmy ogrzewając się ciepłem płomieni ogniska. Były kiełbaski, spalone kartofle, body-shot'y jak i szampan z okazji naszej rocznicy ślubu, podarowany nam przez współtowarzyszy urlopu (przy okazji raz jeszcze podziękuję za pamięć :)).
      Będąc nad morzem od ryb człowiek się nie odgoni. Od tych na talerzu, rzecz jasna. I tu, ku przestrodze rybnych laików- zamawiając turbota, odpuście sobie dodatki, a najlepiej potraktujcie go jako danie dla czteroosobowej rodziny. Ku mojemu zdziwieniu, Bogdan dał radę rybie wielkości jego głowy. Gratuluję :)

      Nie da zebrać się tego tygodnia w jeden post. I tak najwięcej pozostanie w nas. Dla mnie urlop w Chłapowie prześcignął w rankingu Rodos all-inclusive sprzed dwóch lat, dla kogoś z ekipy były to wakacje życia. Przy następnym planowaniu urlopu pamiętać należy, że miejsce tak na prawdę nie ma żadnego znaczenia. Do zobaczenia, mam nadzieję, za rok na Mazurach!

piątek, 16 lipca 2010

Piwo na patelnię

Bogu dzięki już urlop. Po raz pierwszy od bardzo bardzo dawna, wstałam bez pomocy komórkowego alarmu (czy ktoś jeszcze używa budzika?). Ledwo wstałam, napiłam się kawy i już potrzebowałam zimnego prysznica. I wcale nie po to, by ostudzić mój zapał do tych wszystkich rzeczy, za które co urlop chcę się zabrać. Żar leje się z nieba. Spacerując ulicami, mogę śmiało powiedzieć, że wiem jak to jest być plasterkiem boczku na patelni. Odkryłam też  sens wiosennych diet drakońskich. Pewnie byłoby mi teraz dużo swobodniej :) Ale i tak, stojąc w kolejce do kasy, spostrzegłam (a właściwie wyniuchałam), że czy gruby, czy chudy, stary czy młody, w takich warunkach przyrody poci się każdy. 
Zaraz po porannym prysznicu, zasiadając do książki, zaciekam śliną na myśl wieczornego piwa. Z każdym, najmniejszym nawet ruchem mój organizm uprasza się tego bursztynowego napoju. Lekko gazowany, doprawiony do smaku sokiem malinowym bądź imbirowym, w spoconej szklance....Litości! Chyba się uzależniam!

poniedziałek, 12 lipca 2010

Przed urlopem, w upałach, z książką w ręce prawej i zimnym piwem w ręce lewej

Psychodeliczny i nieznośny to okres. Jedną nogą na urlopie, który planowo powinnam zacząć w czwartek, a drugą w bagnie rzeczy niezałatwionych, na odhaczenie których, co gorsza, ochoty nie mam w ogóle. Głowa mi się już przeładowała po całym roku i odmawia kolejnych operacji. Totalna ściana. Mogę godzinami gapić się w monitor komputera, bez pojedynczej myśli wędrującej między prawą a lewą półkulą. Czy człowiek może nie myśleć o niczym? Mnie w okresie przedurlopowym wychodzi to rewelacyjnie. Zero motywacji, nawet na siku nie chce się wstawać z kanapy. Straszna to męczarnia. Jak radzić sobie z rozprężeniem przedurlopowym, w takich warunkach pogodowych? Mam kilka swoich ulubieńców, ale przynoszą tylko chwilową ulgę:

  • jednoczesna aplikacja zimnej wody w misce (do użytku zewnętrzno-stopowego) oraz zimnego piwa do użytki wewnętrznego 
  • zimny prysznic, jak również zimne bicze wodne
  • rezygnacja z kołderki na rzecz prześcieradła (może przed snem warto je włożyć do lodówki na kilka godzin?)
  • zakaz otwierania okien od zachodu w ciągu dnia, całodzienne wykorzystanie rolet
  • arbuz prosto z lodówki
 a i tak wszystko na nic, gdy na kolanach trzymam gorącego laptopa..... :)

piątek, 2 lipca 2010

Odsyłam się do Waszych sumień

Dochodzą mnie słuchy, że kilku ludzi gości tutaj od czasu do czasu, choć śladu po nich nie ma..... Miałam nadzieję, że wchodząc tutaj będzie chcieli w jakiś sposób ustosunkować się do moich wyskrobanek. Na pewno coś Was tu cieszy, wkurza, z czymś się nie zgadzacie. Tymczasem, przeczytawszy znikacie niezauważeni. Ogłaszam oficjalnie- wydarzennik nie jest rzeczą intymną (przecież wisi w necie) i zachęcam do pozostawienia po sobie jakiegoś komentarza :) na wieczną pamiątkę- jak wpis do pamiętnika :) nawet jeśli jeszcze nawet się nie znamy :)


niedziela, 27 czerwca 2010

Z cyklu: (nie)wydarzennik: Świadomi praw i obowiązków

Przysłuchując się słowom kierownika Urzędu Stanu Cywilnego z okazji zaślubin Oli i Darka zdałam sobie sprawę, że ktoś wreszcie powinien sprecyzować o jakie obowiązki chodzi i jakich praw wynikających z założenia rodziny nabywamy. Wiadomo, że słysząc te słowa każdy w głowie snuje sobie mgiełkę o wzajemnym zrozumieniu, kompromisach, niełajdaczeniu się (poza domem), ale tak na prawdę to czy można zakładać, że dwoje ludzi składających sobie taką przysięgę ma to samo na myśli?
Jedyne prawa nabywane z tytułu założenia rodziny, jakie przychodzą mi do głowy to:
a) prawo do adopcji
b) prawo do seksu w dowolnych ilościach i dowolnych pozycjach (co przecież poza małżeństwem nie ma prawa bytu)
Na liście oczywistych obowiązków na pierwszym (i jedynym oczywistym) miejscu plasuje się
a) obowiązek współżycia z małżonkiem

Z taką listą na podorędziu to każdy kawaler może już zakasać rękawy i biec pod ołtarz. Szkoda tylko, że nikt mu nie powiedział o pozostałych punktach listy (niezapisanych nawet drobnym maczkiem, a pozostających jedynie w głowie przyszłej małżonki):
a) obowiązek znoszenia napięcia przed i po miesiączkowego jak i wywalonego brzucha w samym trakcie
b) obowiązek dbania o zamieszkiwany lokal i dobra w nim się znajdujące (czyste skarpety nie mnożą się przez pączkowanie, a mycie podłóg (mimo iż nie eleganckie) po prostu has to be done)
c) obowiązek podawania kawy do łóżka w sobotni poranek
d) obowiązek powrotu do domu zaraz po skończeniu trzeciego piwa w barze z kolegami
e) obowiązek pożyczania małżonce samochodu
f) obowiązek ukończenia (przynajmniej na poziome podstawowym ) kursu z serii "O co tak na prawdę pyta kobieta wypowiadając słowa Czy dobrze wyglądam w tej sukience?"

Myślę, że każda z nas mogłaby dopisać jeszcze mnóstwo pomysłów. Jeśli zbierzemy wszystkie w jedno miejsce, może uda się je przepchnąć w USC, by uniknąć nieporozumień i zapobiec kolejnym rozwodom. Piszcie!

p.s. Ślub rewelacja, a impreza przednia! Gratuluję i trzymam kciuki za Wasze szczęście!

czwartek, 24 czerwca 2010

Z PROCHU POWSTAŁEŚ… a dalej co?


Mary Roach SZTYWNIAK Osobliwe życie nieboszczyków

Po skończonej lekturze pierwszej popularnonaukowej książki amerykańskiej dziennikarki Mary Roach, standardowe procesy gnilne pochowanych zwłok, czy kremacja nieboszczyka wydają się być najnudniejszym sposobem na spędzenie wieczności. Aż trudno sobie wyobrazić ile przygód i atrakcji może spotkać nasze ciało, jeśli tylko dopilnujemy formalności za życia. Grube, kościste, niskie, wysokie, zdrowe czy chore, ludzkie zwłoki mogą być po prostu użyteczne, a Mary Roach w dociekliwy i pełen dobrego smaku sposób, wplatając elementy historii anatomii i chirurgii, na tacy podaje czytelnikowi kilka pomysłów na funkcjonalne życie pozagrobowe.

Materiały do swojej książki Roach zbierała w oparciu o korespondencję, rozmowy telefoniczne oraz spotkania z ludźmi parającymi się tą „brudną robotą” na całym świecie. Bezpośredni kontakt ze znawcami tematu- specjalistami od trupów, jak również liczne przypisy i obszerna bibliografia, dowodzą, że SZTYWNIAK, to bynajmniej nie kolejna pozycja o trupach z serii How Sick Can One Get? czy Znajomy Znajomego Wspominał Znajomemu Znajomych. W poszukiwaniu rzetelnej informacji Mary Roach przygląda się zwłokom swobodnie gnijącym pod otwartym niebem w zagajniku zaadaptowanym przez naukowców Kliniki Medycznej Uniwersytetu Tennessee, obserwuje nieboszczyka przyjmującego ciosy za pomocą impaktora linearnego na Uniwersytecie Stanowym Wayne, a nawet spotyka się z ekspertem balistycznym policji Los Angeles Duncanem McPherson’em, dowiadując się, że w wojsku najważniejsza sprawa to zimna krew, to też nieboszczykom nietrudno się tam dostać.

Opisując nie tylko fakty, lecz przede wszystkim własne wrażenia ze spotkań i rozmów, jak również odczucia w stosunku do niejednokrotnie nieznośnych widoków czy zapachów, Roach adresuje swoją książkę do grona czytelników nieco szerszego, niż tylko to biegle posługujące się terminologią medyczną. Jakkolwiek zatrważające mogą się wydać jej kulinarno-trupie porównania, („Haki do odciągania skóry oraz rozwieracze, rozłożone (…) jak układa się sztućce w restauracjach”, ludzkie mięso „jak każde mięso przechowywane w lodówce, zaczyna wysychać.”) dodają one klimatu swojskości i pozwalają na oswojenie tematu poprzez przełożenie go na język zwykłego „zjadacza chleba”, bo czy jest coś do czego trafniej można porównać skore umarlaka niż „luksusowy japoński papier ryżowy?

Sztywniak to również doskonały zbiór ciekawostek i herezji na temat ludzkiego ciała, zarówno żywego jak i martwego. Aż korci by przygotować na jej podstawie rodzinny quiz na niedzielne popołudnie, któremu spokojnie można by nadać tytuł „Przyszły sztywniaku, niech śmierć Cię nie zaskoczy!”, bo i gdzie indziej szukać tylu frapujących nowinek na tematy: czy nieboszczyk pierdzi? ile waży ludzka głowa? jak przetestować nieboszczyka, by wykluczyć wszelkie oznaki życia? dlaczego to głównie mężczyźni wychodzą cało z katastrof lotniczych? w jakim organie przebywa ludzka dusza? dlaczego kobiety zjadają własne łożyska?

A w trakcie czytania polecam robić notatki, bo nie sposób spamiętać choćby ułamka prezentowanych w książce informacji.

Z cyklu: (nie)wydarzennik: Założę Ci teczkę

Siódma trzydzieści- pora się zbierać. Od ósmej (rzekomo) lekarz zaczyna pracę. Lepiej być wcześniej, przed grupą zabieganych emerytów (nie lada wyzwanie!). Oni zawsze muszą być pierwsi, wiecznie w pośpiechu, kto to widział!
Udało się, jestem pierwsza. Dosłownie. Nawet jeszcze nie ma nikogo z pracowników ale to dobrze- zrobię dobre wrażenie. Że tak bardzo mi zależy. Bo zależy. Żeby nie bolało.
Punkt ósma pojawia się lekarz. Niesamowite. A jednak się da!
- Białko i erytrocyty w moczu, niedobrze. Żołądek ok. Wątroba też.
- To dobrze, że poprosiłam o to dodatkowe badanie moczu.
-(Cisza)- unosi oczy w taki sam sposób jak ja, gdy rozmawiam z upierdliwym klientem (mieszanka długiego, głębokiego westchnienia z głośno wypowiedzianym tylko w swojej głowie O, żesz kurwa, kill me every moment I live is agony!). Zbyt oczywiste. Teraz to widzę. Muszę popracować nad tym.
- W poniedziałek na USG. Tylko się nie spóźnić, bo pan Darek nie czeka i jedzie dalej.
- Się wie. A te wyniki to takie bardzo kiepskie?
- Patologia to to nie jest, ale wyjaśnić trzeba.
- A no, trzeba. Żeby nie bolało.
Wcześnie jeszcze, a nastrój towarzyski. Udaję się więc do kiosku. Zalega mi od wczoraj Polityka. Znów nie mam gotówki. Czy kiedyś RUCH wyjdzie z jaskiń i wprowadzi terminale płatnicze? Czy ja się kiedyś zmobilizuję do trzymania jakiejś awaryjnej gotówki w portfelu? Na przekupstwo wezmę batoniki muesli. Obie je lubimy.
- Dzień dobry! – wypowiedziane pod melodię The Sound of Music.
- Dzień dobry!- moja, równie entuzjastyczna wersja. – Politykę wczorajszą se wezmę, na krechę.
- Jest jeszcze film.
- Jaki?
- No, wojenny, do kolekcji. Listy z Iwo Jimy.
- O Jezu. Niech będzie.
- Kim był ten Iwo Jima?
- Wyspą. Coś jak lądowanie w Normandii.
- Mhm. Są też łamigłówki z Polityki.
- Super, biorę. O, nowe Charaktery.
Wertuję kartki. Przebiegam wzrokiem po zawartości. Czemu młoda, atrakcyjna kobieta wybiera starego, sporo mniej atrakcyjnego pryka? Obcokrajowca, najczęściej. Taki to pierwotny instynkt kobiety. Za czasów mamucich, to bardziej starszy niż młodszy potrafił upolować obiad. Irlandzki Pryk ze zdjęcia, u boki jędrnej, jeszcze, Polki, bynajmniej nie wygląda mi na myśliwego. Dlaczego obcokrajowiec? Też mi pytanie. Autor chyba dawno nie widział sześćdziesięcio paroletniego Polskiego emeryta. Z resztą- bardzo możliwe, niewielu dożywa.
- Nie bierz tego, same bzdety a drogie.
- Nie biorę.
- Może założę Ci teczkę. Jak już wyjadę, to ta kolejna będzie wiedziała co bierzesz.
- A jaka będzie?
- Ta kolejna?
- Moja teczka.
- Kolorowa w kwiatuszki.
- To poproszę.
- A kiedy będziesz?
- Teraz jak mam dług, to nieprędko.

wtorek, 22 czerwca 2010

niestrawne L4


I znów w okresie bardzo pracowitym w firmie ja leniuchuję. Nie jest to, co prawda, dla mnie żaden wypoczynek i chyba, szczerze mówiąc, wolałabym być na chodzie. Tym bardziej, że przede mną seria badań i siedzenie w poczekalniach. No cóż...wnętrzności też musiały dać o sobie znać (zaraz po przydatkach, kręgosłupie i jeszcze bardziej wstydliwych dolegliwościach - I-m not getting any younger, no, no...:) mam wielką nadzieję,że to nic poważnego i wkrótce będę mogła skrobnąć coś na bloga popijając winko :) póki co zakaz smażonych potraw, zakaz alkoholu i tylko lekkostrawne posiłki w małych ilościach....oby to mi wyszło na zdrowie.

niedziela, 6 czerwca 2010

Dłuuuugi, o(d)żywczy weekend

Farciara ze mnie. W robocie okres iście gorący, a mnie udało się wykroić z ostatniego tygodnia sporo wolnego. W poniedziałek w związku z oporządzaniem zdrowotnym mojego jakże nadwyrężonego kręgosłupa do pracy się nie wybrałam, wtorek i środa w pracy minęły jak z bicza strzelił, by znów w czwartek zarzucić problemy w pracy na wieszak....i tak aż do niedzieli. Czwartek, z racji barowej pogodmy i alergicznego (jak mniemam) bólu zatok, spędziłam w łóżku z książką (nic co mogłoby za bardzo pobudzić moje szare komórki do działania, taki zwykły good-night reading, tyle, że spędziłam nad tym cały dzień). W piątek (znów z powodu uwarunkowań pogodowych), grzechem byłoby powtórzyć czwartkowe lenistwo, dałam się więc namówić mężowi mojemu na rowery. Z dumą przyznaję, że wyrżnęłam orła na prostej drodze przy wjeździe na tory i z dumą do dnia dzisiejszego prezentuję odarcia naskórka na prawej ręce, prawej nodze oraz prawym ramieniu (jak za bajtla, chciałoby się rzec). Piątkowy wieczór zakończyliśmy mandatem za usiłowanie spożycia alkoholu (puszka piwa niedopita na grillu ze znajomymi i kilka zadziornych komentarzy w stronę, jakże potrzebnych w naszym kraju, stróżów prawa na nocnym patrolu). Swoją drogą, otrzymujący mandaty wcale nie wyglądali na usiłujących, rzekłabym nawet, szło im jak po maśle, tym bardziej, że wieczór był młody a w planach woda ognista. Do teraz nie umiem sobie wyobrazić jak wygląda ktoś, kto usiłuje spożyć alkohol (może ma zakwasy i ciężko mu podnieść piwo do ust?, albo jedzie tramwajem i za każdym razem, gdy chce się napić rozlewa sobie ten szacowny trunek na koszulę?). W sobotę mieliśmy się wybrać w góry, ale z racji powyżej wspomnianego alkoholowego piątku postawiliśmy na szwędzactwo po wsi. Dotarliśmy na działkę teściowej w celu usunięcia (na jej życzenie) zadaszenia tworzącego jedyne cieniste miejsce na jej posiadłości, co niewątpliwie przełożyło się na jakość naszej niedzieli. Udało nam się wreszcie spotkać z Nogami, którzy uraczyli nas rewelacyjnym prezentem, który sprawi, że nasze ściany nie będą już tak puste. Razem wybraliśmy się na działkę na grilla, a potem szaleństwom nie było już końca (mimo iż, miejsc zacienionych nie było co szukać- widać zresztą poniżej :)). McSiu, po powrocie, postanowił rozgościć się pod prysznicem, by tam zrzucić z siebie słoną powłokę ciężko wypracowanego potu.Weekend odjazdowy, mimo zmęczenia fizycznego czuję się jak nowo narodzona (tak myślę, że gdybym miała własną firmę, dawałabym wszystkim pracownikom raz na miesiąc możliwość długiego weekendu do wybrania w celu polepszenia wydajności oraz jakości pracy, no ale prawdziwość tego założenia zostanie przetestowana jutro....., bo do pracy wracać czas :)). Poniżej kilka fotek dzięki uprzejmości rzeczonej wcześniej Nogi- a konkretnie Agnieszki Nogi (fotoklaser.pl)







poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Girly weekend, czyli gdy kota nie ma....

Wreszcie nasz wyjazd doszedł do skutku. Po miesiącach noszenia się z zamiarem zostawienia gorszych połówek na weekend w domach, udało nam się poprzecinać związkowe pępowiny i w piątek wieczorem wyjechałyśmy do Żywca. Cztery baby z jednego zakładu pracy :) Jako że szybko ogarnęła nas ciemność, Magda J., dobrze znając drogę do Oczkowa, zasugerowała skrót, który o mało co nie zakończył się scenami rodem z REC. Cima i pustka dookoła, drogi niepołatane, a za nami dostawcze siedzące nam na ogonie i święcące po oczach. Ale udało się, odpuścili. Potem jeszcze tylko trochę błądzenia, bo kanalizacji ludziom się zachciało i już dotarłyśmy. Pan Andrzej, gospodarz, nie zjawił jednak się przywitać gości, za to torby wniosło nam stado młodych-gniewnych, którym, mało rozsądnie, wręczyłyśmy umówioną kwotę. To musiał być przecież syn pana Andrzeja. No i wszystko byłoby ok, gdyby pan Andrzej nie okazał się księdzem :) do teraz nie wiemy co tam się działo. Wiemy natomiast, że miejscówka rewelacyjna, pogoda spisała się na medal, i jeszcze, jakby atrakcji było mało, załapałyśmy się na stypę. Po pierwszej nocy (czyt. kilku litrach wina i piwa), skąpane w promieniach słonecznych zajadałyśmy się śniadaniem na świeżym powietrzu. Plan na ten dzień był ambitny, jednak na planach się skończyło gdy dotarłyśmy do RYBAKA, gdzie to po godzinach rozmów o życiu, śmierci, literaturze i dreadach na psim grzbiecie, wypiwszy kolejne litry napojów chłodzących, czołgałyśmy się w górę do chatki ks. Andrzeja. Zaliczając kilka przerw na rozprostowanie kości na świeżej trawce, udało nam się dotrzeć pod prysznic a stamtąd wprost do łóżek, gdzie dopadł nas głód druku. Tuż przed północą, aktywność naszych mózgów spadła do zera i nawet nie pamiętam kto gasił światło. A niedziela upłynęła na wylegiwaniu się na górze Żar, gdzie, w ramach protestu przeciwko pobieraniu opłat za korzystanie z toalet, przyniosłyśmy ulgę kilku więdnącym górskim roślinkom. By nie wracać do domu z prowiantem, zajechałyśmy nad jezioro podojadać resztki, które w tej walce wygrały 1:0. No bo ileż można, tym bardziej, że u niektórych przepustowość poza domem szwankuje. Niemniej
bardzo liczę na to, że te wypady staną się naszą nową świecką tradycją.




Ktoś pierze, aby imprezować mógł ktoś :)



poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Panie doktorze, mam problem- nic mnie nie cieszy :(

Dosłownie. Tylko skąd mi się to bierze. Może za mało witaminy C? Bardzo staram się odcinać od wszystkiego, co powyżej 8 godzin normalnie zaprzątało mi głowę, ale działa średnio. Ale ponoć nie ja sama mam ten problem. No cóż, może przeczekam...aż biblioteczka zagości w przedpokoju :) to powinno pomóc. Byle tylko siły natury nie wyprzedziły jej na liście priorytetów.

piątek, 26 marca 2010

WYDARZENNIK (eng.trans. BULLSHITTING)

Gdyby tylko lata temu Virginia postanowiła, to co i ja dziś postanawiam, o ile szczęśliwszy byłby Leonard. Nie można przecież pisać nie raniąc, martwiąc, oburzając.
Niniejszym czynię ten blog wydarzennikiem codzienności. A że wydarzeń niewiele, nie należy się spodziewać nie wiadomo czego.
Może trafisz kiedyś, do mojego nowego zakątka....jeśli tak to mam nadzieję, że nie odnajdziesz tam samego siebie, a jeśli nawet, to, że zrozumiesz.

wtorek, 2 marca 2010

babole babule i inne bla bla

dlaczego nic się tu nie pojawia? a czytałaś mojego posta? a remont? jak tam remont? a paznokcie dalej obgryzasz? a dieta jak leci? jak tam fitness? jak często? jak intensywnie? a kaktus jest jak ogórek porośnięty kolcami- daję głowę- widziałam na własne oczy. A na chrypkę zawsze zapalam Davidoffa i przechodzi...w gruźlicę. Mówią, że ciąża odbiera spore pokłady szarych komórek. Tak jak alkohol, czy nagły awans. U mnie zanik inwencji i analitycznego myślenia też występuje. Podciągam to pod nadmiar zadań na wczoraj i nadmiar kurzu w szafie po remoncie. Musiałam na chwilę wyłączyć myślenie i głośno przez słuchawki posłuchać, że jak się spełniać to tylko w Nowym Jorku. Czy przejdzie nie wiem. Mam nadzieję, ale na razie trzeba zaopatrzyć kaktusy w nowe domki i koniecznie obejrzeć Klub Dziewic Z Pełnymi Dupami, którym do szczęścia brakuje tylko tego czego mieć nie mogą i mieć nie będą. Bo tak to już jest. Wszystkiego mieć nie można. I nawet roczna dawka Seroxatu nie może tego zmienić. Ale Bogdan może.
A z nadejściem wiosny może uda mi się coś pstryknąć z nowym obiektywem. I znów blog wróci do normy :) Tego wpisu, Mistrzu Joda, nie czytaj- taki bełkot nie wpływa dobrze na młode umysły. A długoterminowy projekt i przeziębienie tylko przepełniają czarę, która miejmy nadzieję, przeleje się na urlopie. W środku lasu. Z książką w ręce, i ciepłymi plecami Bogdana.
Bliskie mi osoby na pewno wybaczą chwilowe zawirowania i brak czasu. Nawet jeśli nie zrozumieją.
Ściskam :*

niedziela, 17 stycznia 2010

Impresje przedurodzinowe

Niedzielny poranek, będący wigilią moich dwudziestych siódmych urodzin, to dobry moment na wyciszenie się przy kubku kawy i spojrzenie w tył na ostatni rok (faktem sprzyjającym jest również nadrabiający dwie doby bez snu śpiący małżonek).
Kobiety ponoć niechętnie mówią o swoim wieku, ja jednak dotarłam do miejsca w swoim życiu, gdzie w zdaniu "już wybija mi dwudziesta siódma wiosna", z pełnym przekonaniem "już" zamieniam na "dopiero". Zanim udało nam się siebie nawzajem poskromić po latach ciężkiego hedonizmu, jeszcze przed podpisaniem cyrografu w banku na kolejne dwadzieścia lat i publicznym zaobrączkowaniem, każde kolejne urodziny były dla mnie przytłaczające jak lawina śnieżna, spod której ciężko się wykopać bez pomocy jakiejś przyjacielskiej łapy (że o beczułce z rumem nie wspomnę). Tak bardzo brakowało odrobiny stateczności, męskich perfum w łazience, wspólnie podejmowanych decyzji- po prostu własnej rodziny i to wcale nie z racji przymusu społecznego. Teraz, gdy rodzina się toczy, a póki jeszcze jest nas tylko dwóch, jutrzejsze urodziny witam z dużą dozą optymizmu. Mam dopiero dwadzieścia siedem lat i czas najwyższy zająć się sobą. Swoim zdrowiem, sprawnością fizyczną, a z nadejściem wiosny wymianą garderoby i włosów, a przede wszystkim podejściem do życia. Ponoć co czternaście lat człowiek czuję potrzebę diametralnych zmian- co prawda rok wcześniej, ale zmiany nadejdą....mam nadzieję. Pasji szukać nie będę, pewnie same mnie odnajdą. A może wrócę do tych, które w okresach remontowo-organizacyjnych tak mocno zaniedbałam? Niech już tylko skończą się remonty, to na pewno odżyjemy. Razem. Tutaj zmian nie będzie :)