czwartek, 31 grudnia 2009

i z głowy...

Wszyscy Ci, dla których mijający rok przysporzył problemów i smutków, mogą odetchnąć z ulgą. Wszystkie niezałatwione sprawy, nieosiągnięte cele, niespełnione marzenia przepadają w niebyt. Lekarze psychiatrzy zalecają: niezrealizowane zeszłoroczne postanowienia nie powinny pojawić się na tegorocznej liście postanowień. Może to przysporzyć niepotrzebnych frustracji i prowadzić do stanów lękowo-depresyjnych. Postanowienia na rok 2010 obowiązkowo powinny być sformułowane wg. zasady SMART, bez której to nic nie uda się osiągnąć. Ustaliwszy konkretne, realnie osiągalne postanowienie, którego wynik da się zmierzyć w konkretnym przedziale czasowym, należy tylko publicznie przelać je na papier co by łatwiej można było je monitorować (nam i świadkom całego zamieszania). Najnowsze trendy telewizyjne sugerują użyć karteczek małych rozmiarów (ludzki układ pokarmowy nie trawi celulozy), które następnie o północy połykamy, popijamy szampanem (bądź o krocie tańszym winem musującym) i sukces gwarantowany. By jeszcze zapewnić sobie dostatek na cały rok, trzeba karteczkę i szampana zagryźć śledziem, ot co. Niestety media nie zdradzają sztuczek na dobre zdrowie, a tego chyba potrzeba mi najbardziej w ostatnim dniu starego roku. Może warto szklankę witaminy C popić wiadrem tranu, trzymając się za lewe ucho? Jeśli macie jakieś pomysły to piszcie, przydadzą się...

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Świąteczne zagłuszanie

Święta Bożego Narodzenia to bardzo trudny czas. Nie tylko dlatego, że od wczesnych godzin popołudniowych za oknami panuje mrok, że pieniądze na koncie topnieją jak masło na patelni, że mimo skrupulatnej listy zakupów, zaprzątnięta milionem spraw głowa zapomni o czymś, o czym pamiętać będą nogi. Czas to niewygodny, czas podsumowań, rozliczeń z własnych poczynań. Nie każdy daje radę, a że święta te do wyjątkowo stadnych należą, Ci mający skazy na sumieniu, wykorzystują swój doroczny zagłuszający survival kit. Postaci zestawu są rozmaite i każdy znajdzie dla siebie coś odpowiedniego. Są tacy, co to ciepło domowego ogniska rozmieniają na drobne na dorocznych wyprzedażach w jakże odległej (pod względem tradycji Bożonarodzeniowych) Anglii. Są i tacy, co potajemnie wyciszają smutki i frustracje szklanką ognistej wody, przygotowując ucztę wigilijną dla najbliższych. Bez względu na wybraną metodę, emocjonalni zagłuszacze są osobnikami wyjątkowo smutnymi i jedynym sposobem odgłuszenia wydaje się być porządne uderzenie gumowym młotkiem w potylicę, co w okresie karpio-bicia nie powinno nikogo zdziwić czy oburzyć. Mocnych uderzeń życzę nieobojętnym mi bliskim osobom, by w kolejne święta łamaniu się opłatkiem nie towarzyszyło łamanie serc.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Mikołajkowa epidemia

I nastał czas dmuchanych Mikołajków zdobiących wejścia supermarketów, hostess skąpo imitujących aniołki i przepysznych choinek fundowanych przez wpływowych w miastach i wsiach, a notorycznie wandalizowanych przez nabrzdynkoloną młodzież. I zgodnie z modą powinnam tutaj powiedzieć jak bardzo to straszne świąteczne zamieszanie przeszkadza mi na co dzień, bo przecież to duch świąt jest najważniejszy a nie ta kolorowa, plastikowa oprawa. Idealnie gdybym mogła dodać, że nie jestem Katoliczką i tak na prawdę uczestniczę w tym wszystkim, tylko by nie robić przykrości bliskim. Ale figa z makiem czytelniku. Cieszę oko kolorowym wystrojem wystaw sklepowych, pysznię się pieczonymi w towarzystwie bliskich mi osób pierniczków, a domowy barszcz już się kisi. Tym bardziej ucieszyłam się na widok Mikołajów rozdających smakołyki ku uciesze rozradowanej gromadki dzieci. O mnie niestety Mikołaj w tym roku zapomniał, choć tak bardzo starałam się cały rok. Ale co Mu się dziwić...po Barbórkowym weekendzie, nawet najtwardszy zawodnik odpada. Sama marzyłam tylko o gorącej kąpieli i gazecie. I chyba tylko tego mi było trzeba- nie da się takich chwil zastąpić nawet górą słodyczy :)
A poniżej do wglądu dwóch czerwonych modeli :) Oboje spisali się na medal, ale całusa za dobrą robotę może dostać tylko jeden :)

poniedziałek, 23 listopada 2009

Time to personalize :)

Nie żebyśmy mieli problem z wyrażaniem własnego indywidualizmu w małżeństwie. Nie, nie. To nie główny powód. Jaki właściwie on jest trudno wyczuć. Sama muszę przyznać, że na całej sprawie pewnie zaważył mój dziecinny egoizm i może troszeczkę przewlekła dieta, która odbiera całą radość życia i ogranicza wybór przyjemności. Musiałam sobie jakoś pomóc. Choć i tak wiem, że to wszystko wymówki :)Po prostu się zakochałam. Tak od pierwszego wejrzenia. I teraz mam go tylko dla siebie :)a mąż mój nie będzie już musiał być zrzucany ze swojego, tylko dlatego, że zapomniałam składników potrzebnych do upieczenia ciasta. Maleństwo to przesłodkie, teraz tylko pozostaje kwestia przestawienia się na 10 cali i już :) isnt' it lovely? Yes, it is :)

Niedziela inna niż wszystkie :)

Najlepszą receptą na jesienne pluchy niewątpliwie jest truskawkowa nalewka i placek ze śliwkami. Na szczęście pogoda na południu kraju pięknie pozłociła nam krajobraz,na brak słońca narzekać nie możemy, tak więc obeszło się bez zbędnych kalorii. Ale za to goście przesłodcy nadjechali do nas z odległych okolic Tarnowskich Gór. Ni z tego ni z owego postanowiła odwiedzić nas Dominika z włochatym przyjacielem. Mniej włochaty dostał odpust i mógł zająć się swoimi sprawami. Choć wizyta nie należała do najdłuższych, bo zaledwie kilka godzin, czas spędziliśmy bardzo aktywnie. Po pierwszym makijażu wybrałyśmy się na spacer wokół Tamy, sprawa oczywista towarzyszył nam Lucky. Kilka plotek, trochę narzekania na zapasy tłuszczu i cały ocean nadziei na lepsze dni. Wagowo lepsze dni. Silnie postanowienia. Wytrwać musimy, w nagrodę przygotuję ucztę z szampanem i truskawkami. Choćby miałoby to nam zabrać kilka miesięcy. Póki co delektuję się sprezentowaną herbatą mandarynkową, pluskając się w wannie wypełnionej rozgrzewającą solą (z tego samego źródła). Nawiedzajcie Nas częściej!




Lucky presji babskiego towarzystwa nie wytrzymał i po dzikich zabawach z Bogdanem poległ na polu bitwy:)

niedziela, 15 listopada 2009

Jesień we dwoje

I znów zagościła do nas nasz Złota Polska Jesień. Natychmiast wykorzystaliśmy tą okazję i wybraliśmy się na krótki spacer, który niespodziewanie przeciągnął się do dwóch godzin. Trochę dla relaksu, trochę dla zdrowia i trochę dla odmiany (ostatnie weekendy były ostro zakrapiane deszczem, a my jeszcze lekko wspomagaliśmy pogodę procentami) powałęsaliśmy się po okolicznych lasach i odbębniliśmy kółko wokół Tamy (żeby nie było znów, że mieszkam w rezerwacie :P). Po powrocie kolacja, gorąca herbatka i do łóżka na drzemkę. Brzmi emerycko, ale jesteśmy usprawiedliwieni faktem iż po wczorajszej karczmie Bogdana i fragmencie kretyńskiego filmu o siostrach wilkołakach zalegliśmy przed samym wschodem słońca. Jakby tego było mało małżonek mój właśnie udał się na nockę....a ja w objęciach maści rozgrzewającej kładę się do łóżka bo jutro mnóstwo spraw przede mną...na samą myśl........


wtorek, 10 listopada 2009

W odwiedzinach :)

Wreszcie udało się! Po miesiącach zgrywania terminów zmobilizowaliśmy się i w niedzielę wieczorem wyruszyliśmy w stronę Wawrzeńczyc. A tam ... już czekały na nas niespodzianki :) Nie wiedzieć z jakiej okazji Nogowie postanowili nas uraczyć przyjemnościami. Jak widać na załączonym obrazku, bardzo trafnie dobrali dla nas prezenty :) Coś dla prawdziwego fana sudoku (to dla mnie), i dla nas obojga przepięknie zredagowana książka kawą i wypiekami pachnąca. Od razu, na własnej skórze przetestowaliśmy jeden z przepisów. Hot Russian zdziałała cuda :) panowie relaksowali się przy Syberii, a my jak zwykle- ciężka praca- farbowanie włosów, opracowywanie fotoksiążki no i ploty...a właściwie wspominki dawnych licealnych czasów. Najmłodszy z rodziny Nogów uraczył nas nauczonymi przez rodziców sztuczkami w przerwach od oglądania reklam. Chłop z niego taki duży, że Bogu dziękować wynalazcy chodzików- ręce opadają od noszenia. Ale oczywiście nie podarowaliśmy sobie zabaw z uciekaniem bobasa w ramionach wujka Bogdana po domu, ku uciesze całej naszej trójki. Ale wszystko co dobre, szybko mija....Na szczęście już niebawem kolejne odwiedziny. Tym razem szczególne- McSiu obchodzić będzie swoje pierwsze urodziny. Dziękujemy Nogi i do zobaczenia wkrótce!

niedziela, 8 listopada 2009

Cz jak czarna dupa czyli witamy w gminie gdzie obcy ginie

Ginie, a jakże. I to bynajmniej nie z rąk niebezpiecznych zbirów. Zginąć tutaj bowiem można w dwojaki sposób: popełniając towarzyskie samobójstwo (dzieląc się obserwacjami na temat okolicznej fauny z osobnikami zasiedziałymi, ślepymi na lokalne anomalia) bądź pozwalając marazmowi zasadzić się flegmą na swoich płucach i po prostu przestać oddychać. Jeśli mam wybór, opcja pierwsza przemawia do mnie bardziej :) Jest jedno miejsce, gdzie obserwacjom i gromadzeniu danych nie ma końca. Nowo powstała, nieźle zapowiadająca się knajpa w naszej niewielkiej CZ (gdzie wybór miejsca na spędzenie sobotniego wieczoru w gronie znajomych ogranicza się do dwóch pozycji) co wieczór gromadzi w swoich ścianach lokalne kurioza. I pewnie gdyby zadbać o trzymanie tubylczych freaków i niespełnionych buców z dala od tego miejsca, miejscówka ta spełniałaby duże wyższe standardy. Bo co za przyjemność uświadczyć w swoim polu widzenia starca z żubrem, który w narkotycznym amoku recytuje wymyślone przez siebie rapowanki przez dwie godziny bez przerwy (i to z pełną gestykulacją oraz charakterystycznymi dla Snoop Doga ruchami ciała). Do tego dokładają się tzw. fest inteligenty, którym wolno wszystko- nawet zasnąć na stole (co oczywiście może zdarzyć się nawet tym mniej inteligentnym, i tu właśnie rola tych za barem, by selekcji dokonywać uważniej i reagować gdy tylko krajobraz zaczyna się zmieniać w pole bitwy). Ale i tak nic nie przebije Buca Autochtona (hugs and kisses for you- niech Ci rosół będzie za słony), który w ramach obrony śpiącego kolegi-inteligenta wyrzyguje pod nosem gówniarskie CHWDP skierowane do napływowego osobnika płci żeńskiej. Aż pozwolę sobie zacytować moją szefową: COME ON!?! Kolejne miejsce spalone. Czyżby powrót do pomarańczowych ścian? Czemu nie, jeśli tylko rdzenny freak show zniknie mi z oczu, a lokalni z mojego stolika będą towarzyszyć :)

wtorek, 3 listopada 2009

Proporcjonalnie Odwrotnie

Znalazłam świetny sposób na brak czasu. A właściwie to znalazł go Bogdan, uświadamiając mi, że szkoda marnować listopadowy urlop na mycie okien i rozmrażanie lodówki. Ta myśl Bogdana krążyła mi po głowie noc całą, aż tu nagle rano, w drodze do pracy, jak grom z jasnego nieba uderzył mnie pewien, jakże oczywisty, fakt. Skoro cały czas narzekam na brak czasu, zaproszenia znajomych na kawę ucinam żałosnym "bardzo chętnie, ale może innym razem" i w biegu prasuję narastające w zielonym pokoju stosy prania-a zmienić się tego nie da (no chyba że wygramy jakąś okrągłą sumkę i nie trzeba będzie pracować) to może wystarczy zmienić podejście do tematu "czas wolny człowieka dorosłego" i za pewnik uznać, że jest go szalenie mało i jest to norma. Wówczas jakikolwiek, nawet najkrótszy wolny moment, będzie dla nas ogromnym zaskoczeniem i będzie przynosił dużo więcej satysfakcji, a może nawet pomysłów na jego wykorzystanie. Tak więc odwracam proporcje w głowie i zobaczymy co z tego wyjdzie. Muszę jeszcze tylko poprzypominać sobie pewne ludowe mądrości w stylu: "w domu ludzie umierają", "leżeć będziesz w trumnie", wciągnąć spodnie na tyłek i wyruszyć do pracy, po drodze załatwić milion spraw, a wieczorem, przed samym snem, kto wie, może czeka mnie odrobina satysfakcji..? :P

poniedziałek, 12 października 2009

Skąd się biorą przyjaciele?

Czasy nastały trudne. Emocjonalnie i finansowo niestabilne. Wystarczy rzucić jedno hasło na „k” i wszyscy wpadają w panikę. Odmawia się nam kredytów, zwalnia z pracy, uniemożliwia podwyżki, bo czasy takie niepewne. Dobrze, że skradają nam ogromne obowiązkowe składki ZUS i inne (również obowiązkowe) ubezpieczenia zdrowotne, bo jak już z powodu „K” sytuacji przestaniemy zjadać odpowiednią ilość witamin dziennie to przynajmniej wizyta u lekarza nic nie będzie nas kosztować, jeśli tylko zaklepiemy sobie miejsce kilka miesięcy wcześniej. No i cały pochówek nam Państwo pokryje. Uff. Jednak czy chudo, czy tłusto, czy słońce, czy deszcz, czy jeden różowy pasek czy dwa, człowiek istotą gromadną jest i zawsze może liczyć na Przyjaciela. No tak. A jak się nie ma? Jak się przegapiło czasy liceum i studiów siedząc w książkach, a po drodze zaniedbało przyjaźnie z niższych szczebli edukacji, a w pracy każdy tylko patrzy swojego korytka i pośpiesznym krokiem wraca do domu, byle tylko nie musieć wysłuchiwać czyichś problemów (jakby własnych było mało!)? Sposobów na przyjaciela jest kilka.

Można jak tych dwóch dżentelmenów w szykownych koszulach i modnych adidasach, siedzących przy stoliku w samym rogu po prostu umówić się na przyjaźń. Jesteśmy frendy? A jak! Frendy jesteśmy, hej! I tak sobie przyjaźń leci. Wspólne piwko, mecze, dyskoteki, może nawet kosztowne perfumy zakupione na allegro. Jednak problemy pojawiają się, gdy pojawiają się problemy. Bo przecież nie można mylić współtowarzyszenia w polowaniach na nowe doznania z przyjaźnią. A to ten z lewej wykorzysta telefon ratunkowy do ex-owej tego z lewej (szkoda by zmarnować taki materiał genetyczny), a to ten z prawej poderwał młodą sąsiadkę tego z lewej, z którą to ten z lewej był mocno emocjonalnie związany już od piaskownicy i nie pozwoli nikomu jej zranić. I tak lepszy rydz niż nic. Nerki jeden drugiemu nie odda, ale w piątkowy wieczór trzeba mieć z kim na piwo wyskoczyć.

Można też jak koleżanka Jolki- poszperać w sieci. Tam sukces powinien być gwarantowany. Z butelką czerwonego wina na odwagę, siadasz w piątkowy wieczór z laptopem na kolanach i klikasz dwukrotnie w ikonę przeglądarki. Portali oferujących przyjaźń (między innymi relacjami ludzkimi) jest na pęczki. Wybierasz zaawansowane kryteria wyszukiwania i dostajesz czego potrzebujesz. Przedział wiekowy 30-45, brunetka z kręconymi włosami z okolic Mazowsza, maksymalnie 170 cm wzrostu, rozwódka, najlepiej bez dzieci, wtedy wspólnych tematów będzie bez liku. Niestety koleżance Jolki nie powiodło się za pierwszym razem. Za drugim i za trzecim też nie. W odpowiedzi otrzymała kilka propozycji trójkątów małżeńskich, dwa apele o pomoc finansową i sześć ofert przystąpienia do piramid finansowych. Zmieniła portal i szuka dalej.

A może przeprowadzka? O ile łatwiej o nowych przyjaciół, gdy całkowicie zmieniamy otoczenie! Najlepiej przenieść całe swoje życie z wielkiego bezdusznego miasta, gdzie sąsiedzi przechodzą obojętnie obok morderstwa na klatce schodowej, do niewielkiego miasteczka na obrzeżach, gdzie zaciekawieni sąsiedzi ochoczo, rodzinnie i bez pukania przychodzą nadzorować postępy w remoncie mieszkania, które dopiero kupiliście. Procedura postępowania jest dość prosta. Wystarczy wyskoczyć do lokalnego baru kilka razy w miesiącu, poczuć lokalny koloryt i wyśledzić istniejące już koła wzajemnego zaufania i uwielbienia. To, które przypadnie nam najbardziej do gustu, obserwujemy ze zdwojonym zainteresowaniem przez jakiś miesiąc lub dwa. Po zapoznaniu się z zasadami funkcjonowania koła, możemy wkroczyć do akcji. Wiemy już co koło lubi, co akceptuje a czego nie, o czym można głośno mówić, a o czym nie. Temperujemy trochę swój światopogląd, by dopasować go do horyzontów myślowych docelowych przyjaciół, zapraszamy do siebie z okazji urodzin i sami obowiązkowo stawiamy się na wszystkie wezwania koła. I już mamy całe grono nowych przyjaciół. Trzeba tylko zacisnąć mocno zęby, gdy wszystko aż się w nas gotuje przywodząc na myśl mądrości życiowe członków koła, skulić ogon i położyć uszy po sobie, gdy atakuje się nasz sposób myślenia i funkcjonowania. Stać Cię na to?

Kolejną opcją jest odgrzebanie starych kart pamięci telefonicznych, względnie listów i notatników z telefonami. W końcu jak raz się było czyimś przyjacielem, można zawsze spróbować raz jeszcze. No i nieoceniona jest w tym wszystkim obecność Naszej Klasy. A nuż nasz stary dobry znajomy też został sam i można by coś spróbować sklecić ze szczątków starych sympatii. Jedno spotkanie klasowe, w zależności od liczebności klasy, stwarza około 20 potencjalnych przyjaciół. Choć bagaż życiowy może się teraz wydać zbyt ciężki do udźwignięcia- a jeśli jego żona to jędza? A jeśli jego pies nie polubi naszej Kiełbasy? Kicha zupełna jeśli się okaże, że nasz ex-przyjaciel wyemigrował 10 lat temu do Monachium. Wtedy to już kawałek. Nawet dla starej przyjaźni.

Sposobów na znajdywanie przyjaciela są miliony. Na znalezienie pewnie tylko jeden, który sami musimy sobie wypracować. Ja zasiewam ziarenko na wilgotnej ligninie, trzymam w ciepłym miejscu i skrapiam z dużą częstotliwością, żeby nie wyschło, a po pewnym czasie wyrasta jak rzeżucha na Wielkanoc. Jeśli i to Wam nie pomoże, to chyba tylko pozostaje przyłączenie się do sekty Słońce.

niedziela, 11 października 2009

Choroby czas

No i dopadły nas jesienne zarazy. Wcale nie niespodziewanie. Już od od dwóch tygodni zwalczaliśmy zarazy herbatą z prądem, ale niestety antybiotyku uniknąć się nie dało, koniec końców. Prawdę mówiąc, marzył mi się już niepospieszny poranek z kawą w jednej i gazetą w drugiej ręce, ale to co fundują zarazki daleko ma się od wakacyjnego relaksu. Trzy dni szybko zleciały szybko na popijaniu gorącej herbaty, połykaniu piguł i śnie, z którego trudno się wybudzić. Najgorsza w tym wszystkim jest konieczność wypocenia choroby, co nie jest ani łatwe ani przyjemne. Już nie mogę się doczekać powrotu do normalności- zabiegania, pracy, fitnessu wieczorem, książki późnym wieczorem, prasowania rano przed pracą, gotowania zupy o północy :) Wtedy na wszystko mam czas....no i może uda mi się skrobnąć coś bardziej ambitnego i nie o sobie ;)

środa, 16 września 2009

Punkt widzenia...

Chyba wstałam lewą nogą, ale chyba każda z nas ma takie dni kiedy to nic nie cieszy i nawet w awansie w pracy doszukujemy się haczyków. Ja najwyraźniej mam tak dzisiaj, a do tego....w telewizji Pani prezydentowa sprząta babie łazienkę, starsza pani z różowymi paznokciami ręcznie (!!!) szyje pasek damski w towarzystwie TVN-owej seksbomby, fitness dopiero jutro...no i...zdjęcia, zdjęcia....nie wiem jak to działa, że raz patrząc na swoje zdjęcia pękam z dumy a innym razem z odrazą zabieram się za brzuszki i nerwowo poprawiam włosy? Może trzeba skupić się tylko na fajnych szczegółach naszego ciała i nigdy nie pozwalać sobie na oględziny całości? Dziś przykrywam się kołdrą i nie dopuszczam obecności lustra....Dla zdystansowania pooglądam Discovery Investigation- seryjnym mordercom wszystko jedno. No i zamieszczę to jedne fajne...od Agi oczywiście. Na nim wyglądam pięknie. Ale to tylko zdjęcie...
.

niedziela, 13 września 2009

Before and After Part 1

W ramach odwiedzin Nogów w Czerwionce udało się wygospodarować trochę czasu tylko kobiecego (dzięki uprzejmości małżonków, którzy na medal zajęli się najmłodszym uczestnikiem rodziny Noga i zostawili nam wolną chatę, a sami wybrali się na działkę na owocobranie :) Wynikiem chwili wolnego czasu jest poniższa transformacja:) mam nadzieję, że różnicę widać!




A oto kilka fajnych ujęć potransformacyjnych :)


niedziela, 6 września 2009

Lazy Sunday at last! Part 2

Żeby nie było, że leniwy dzień to tylko chwila na gotowanie to wpadło mi do głowy kilka pomysłów na leniwe spędzanie czasu, które tak rzadko mi się przytrafia. Wszystkie pomysły wypróbowane na własnej skórze w dniu dzisiejszym:
  • nałożenie nawilżającej maseczki oraz regulacja brwi (potocznie zwane skubaniem) z TV w tle
  • nałożenie odżywki na zniszczoną płytkę paznokcia podczas popijania oryginalnej greckiej winogronówki
  • niemyślenie o braku dyspozycyjnego japonisty (zmora pracy zawodowej)
  • przeglądnięcie blogów znajomych (co, po długim okresie niewidzenia się, pozwoli na uniknięcie pytań "co u Ciebie" i prowadzi do płynnego przejścia do swobodnej rozmowy)
  • dłuuuga gorąca, bąbelkowa kąpiel z książką w ręce (na to został mi czas tylko do stycznia, kiedy to wreszcie w remontowanej łazience pojawi się prysznic)
  • planowanie wyprawy do Norwegii (nie żeby wyjazd był już ustalony a terminy goniły, ale jak kiedyś zbierzemy fundusze i namówimy pracodawców na urlop w okresie nieurlopowym, to plan będzie jak znalazł)
Aż trudno uwierzyć, że czas tak szybko pomyka i już niebawem do domu naszego wróci Bogdan z pracy. A zaległe Bluszcze czekają...kiedy pojawi się jakiś urlop na horyzoncie?
Żeby nie wyjść na ostatniego trutnia zabiorę się za wytarcie podłóg co by w tygodniu zaoszczędzić sobie trudu :P

Lazy Sunday at last!

Po wielu towarzysko-zadaniowyh weekendach wreszcie nadeszła chwila wytchnienia. Tylko dla mnie niestety, jako że Bogdan musiał pojawić się w pracy. Ale i takie dni potrafią mieć swój urok. Jeszcze zanim Bogdan wyszedł z domu, przygotowałam obiad wg. przepisu, który urodził się w mojej głowie koło środy. Małżonek mój był troszkę ostrożny wobec mojego planu obiadu bez przepisu z książki kucharskiej, ale....udało się! Poznawszy podstawowe zasady pracy na różnego rodzaju ciastach, mogę pochwalić się dość dobrą relacją z jakże demonizowanym drożdżowym. Musiałam jednakże wprowadzić kilka modyfikacji z racji naszego postanowienia o zdrowym żywieniu na co dzień. Wykluczyłam zupełnie mąkę nie razową i teraz nasze posiłki, które muszą zawierać mąkę są pełno-razowe. Półprodukty wychodzą dość drogo, ale oboje zauważyliśmy, że już po kilku kęsach czujemy się pełni- co niemożliwe jest przy użyciu mąki typu 450, która daje nam pękate ciasto, którym można zapchać się na dobre, ale dopiero po jakimś czasie. Zdrowe nie musi oznaczać nudne i niesmaczne ;) dzisiaj tego doświadczyliśmy! I już zapisuję się z moimi przepisami na wielkiezarcie.com :) Zapraszam :)
W pierwszej odsłonie wchodzi razowo-drożdżowy pieróg z warzywami i wołowiną. Palce lizać!

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Pitch Black, Damn Tired, Absolutely Parched- czyli najbardziej nieplenerowy plener ślubny. Mój i mojego męża górnika:)

Po kilkunastu mailach, kilkudziesięciu telefonach i jednej osobistej wizycie na Kopalni Guido udało nam się zorganizować tzw. plener. Bo chyba z definicji, to co robiliśmy 320 m pod ziemią plenerem nazwać nie można. Życzeniem wielkim Bogdana była sesja górnicza (z racji wykonywanego zawodu)-i tu oddycham z ulgą, że małżonek mój nie jest rzeźnikiem. Choć i tak bez krwi się nie obeszło- nogi obtarłam mistrzowsko. Wcale nie dlatego, że nie umiem chodzić w szpilkach! Przyjmuję zakłady, że żadna kobieta nie wyszłaby cało po takim spacerze.
A zapowiadało się tak niewinnie- nasz fotograf Michał wraz ze swoim asystentem Wojtkiem (również fotografem :) jak sam podkreślił- choć w mojej głowie zawsze zostanie człowiekiem wieszakiem, bardzo sympatycznym wieszakiem, jako że w swej uprzejmości nosił za nami wszystkie graty) pojawili się punkt 12.00 z białą parasolką w ręku. Taka ekipa na Guido już chyba nigdy się nie pojawi :) Warunki fotkowe kiepskie, ale dzięki profesjonalizmowi chłopaków, zapałowi Bogdana i moim zaciśniętym z bólu zębom daliśmy radę:) I to jeszcze jak! a zresztą możecie podziwiać sami na blog.mhfoto.pl. I jeszcze na koniec pamiątkowe zdjęcie i bieg na zimne piwko :) felt like heaven... A Michał? Michał jest wielki, jak zresztą widać na załączonym obrazku :)

czwartek, 27 sierpnia 2009

Świeżo upieczeni

No i wybił nam miesiąc :) Głowa zaprzątnięta tysiącami spraw codziennych, a wieczorem na stole czeka butelka wina, ser i szynka....zupełnie jak na trzeciej randce. A trzecia randka była przełomową i tak już sobie zostaliśmy razem. Miliony planów i marzeń. A codziennie dochodzą nowe. Czy starczy nam czasu? Chyba się starzeję...ale babcine "byle tylko zdrowie" aż ciśnie się na usta :) I tego sobie i mężowi mojemu życzę :*

sobota, 22 sierpnia 2009

Targ staroci w Krakowie my ass :)

Zgodnie z zapowiedzią sobotę spędziliśmy w Krakowie. Do Nogów dojechaliśmy dość późnym wieczorem w piątek, ale Maks i tak dzielnie czekał na gości. W planach mieliśmy wczesną pobudkę i i dzikie zakupy na targu staroci, największym w całej Polsce, oczywiście. Gdy dotarliśmy na miejsce, oczom naszym pojawiło się kilka stolików z wystawkami monet i stylizowanych na starocie krzeseł. Celem podróży był stary, kremowy obrus. Jedyny jaki udał nam się znaleźć był świeżo wydziergany przez jedną z Krakowianek, rozmiary natomiast nie dla nas :)



Na targi staroci to my jednak zapraszamy wszystkich do Bytomia :)
Tyle dobrze, że Kraków pięknym miastem jest, a spacer sprawdza się świetnie w ramach pośniadaniowego rozruchu. Największą rewelacją spaceru okazał się (a jakżeby inaczej!) krakowski obwarzanek zagubiony przez Mistrza Yodę (a.k.a Maks).
W drodze do Skały zarządzono segregacje płciową w samochodach i tym sposobem udało się spedzić kilka chwil na przyzwoitych plotach :) z resztą ten uśmiech mówi sam za siebie...




Wszyscy bawili się przednio, Mistrz Yoda natomiast już nigdy nie będzie taki sam.




Do następnego razu Nogi!

Bringing smile on women's faces ...

A tutaj kilka fotek na zachętę dla Was kochane czytelniczki :) Warto dbać o siebie, warto zrobić się na bóstwo od czasu do czasu- żadna dieta, czy kolejny fakultet nie wywoła takie uśmiechu na twarzy kobiety jak świadomość własnego piękna. Już niebawem sformalizuję swoje hobby papierkiem i kto wie jak się dalej potoczą losy mego hobby:) Póki co makijaż weselny, studniówkowy, okazjonalny...Może charakteryzacja będzie kolejnym krokiem? Chętnych do współpracy zapraszam do kontaktu (a.groborz@poczta.fm) :) Niebawem kolejne odsłony mojej pracy. Może seria "przed i po" ?? We'll see ...

czwartek, 20 sierpnia 2009

Mój antyczny mąż :)

Należy spodziewać się zmian. Zmian w wystroju. Wystroju naszego mieszkania oczywiście. Małżonek mój wpadł na genialny pomysł ocieplenia naszych prostych, praktycznych, minimalistycznych wnętrz elementami rodem z "Nocy i dni". Nie należy się więc dziwić, jeśli zacznę zwracać się do niego Bogumił, a sama zalegnę w małżeńskim łożu powalona migreną. Just kidding :) Pomysł owy uważam za baaaaardzo celny i radośnie przystępujemy do pozbycia się wrażenia tymczasowości w naszych wnętrzach. Na dobry początek na stole zagościła pękata cukiernica w towarzystwie dzbanuszka na mleko, obie elegancko zamieszkałe na zgrabnej tacy. Teraz ewidentnie brakuje kremowego, szydełkowego obrusu na stół. Ale to pewnie za chwilę się zmieni- w sobotę wybieramy się z Nogami do Krakowa na targ staroci! Nie uwierzę dopóki nie zobaczę się na którymś ze zdjęć Aguli :)


środa, 12 sierpnia 2009

Spirit of Ecstasy - Afternoon with Rolls-Royce :)

Eksperymentując w kuchni z laptopem i wielkiezarcie.com, porwał mnie angielski styl i klasa i już po chwili w całym domu zapachniało cynamonem... Może nikt nie kupiłby moich rollsów za 2 miliony dolarów, ale na pewno Bogdan się skusi po powrocie z pracy :) Cynamonowe ślimaki cudownie kompnują się z twórczością Zadie Smith- jak tylko skończę Białe Zęby skrobnę trochę wrażeń a póki co zmykam do lektury.

Moje pierwsze L4 :)

Niesamowite to uczucie wstawać rano bez budzika i nie musieć nakładać makijażu, obcasów i gnać do pracy! Nie da się tego uczucia porównać do urlopu, bo wtedy zazwyczaj coś jest fajnego do roboty, a na L4 człowiek po prostu musi sobie atrakcyjnie organizować czas albo dostanie odleżyn. Jako że chodzić mogę to biegam troszkę po lekarzach, ale przede wszystkim ogarniam sobie nasz domek. Trochę mądrego zarządzania przestrzenią, czasem i finansami nikomu nie zaszkodzi. A oto owoc kulinarnych fantazji śniadaniowych:
Kokilka a la Jelka :)

wtorek, 11 sierpnia 2009

my blueberry moments

Przepis:
  • garść lesnych owoców do wyboru (te z Mazur najlepsze)
  • zsiadłe mleko (najlepiej te uchowane samemu)
  • cukier do smaku
wszystko razem zmiksować i już :) a wrażenia przecudne....mmmm
Serwować z miłością i miętą do przyozdobienia.

Jedziemy na Mazury!

Odpowiadając tymi słowami na zapytania bliskich nam ludzi "A dokąd to w podróż poślubną?" przyszło nam się spotkać z mieszanką niezrozumienia i politowania na twarzach rozmówców. Mhm...na Mazury (ale po co?) Kiepsko z kasą, czy co? Jest przecież tyle pięknych (czyt. trendy) miejsc na świecie, że szkoda czasu na jakieś tam Mazury! A nam się po prostu wymarzył domek w lesie na obszarze bez zasięgu, z własnym pomostem i łódką do dyspozycji 24/7, grillowanymi udkami na piwie i nocnymi rozmowami ze znajomymi. Zanim ostatecznie zapuściliśmy się w mazurską dzicz, tak trochę dla usprawiedliwienia poprzedzającego nas tygodniowego nicnierobienia, wybraliśmy się na przelotówkę przez Mrągowo, Mikołajki, Ruciane, Szczytno, Olsztyn zahaczając o ostatni niewłasnoręcznie przygotowany obiad. W Mikołajkach trochę się pozakupowaliśmy- aniołki na wieczną miłość dla świeżo poślubionych Puszkiewiczów, kichy ziemniaczane, o których na Śląsku nikt nie słyszał, i mały surprise dla syna Nogów- Maksiora (ale o tym na razie cicho sza!) Po lodach świderkach wróciliśmy do Miłuków.

O słodkie lenistwo!
Do środy, kiedy to dołączyli do nas wyżej wspomniani Puszkiewicze (Mazurzanie z krwi i kości), czas upływał nam na pierwszych poślubnych wakacyjnych igraszkach i romantycznych wieczorach przy świetle księżyca. Duuuuużo odpoczynku, śpiewające ptaki na drzewach i wino w kieliszku.... Chronieni wakacyjnym szczęściem udało nam się uniknąć nalotu komarów- ledwo dwa ukąszenia na tydzień! Nieźle, co?
Wiedziony szczęściem początkującego, Bogdan złowił pierwszą w swoim życiu rybę :) niby nie duża ale za to jak wielką radość wywołała na twarzy mojego męża. Okonik jak się patrzy! Jednakże już wkrótce pojawił się dyskomfort ściągania ryb z haczyków, starając się nie wybebeszyć tych maluchów. I tu pomocny okazał się alkohol...i to wcale nie do dezynfekcji:)


W środę dołączyli goście, a w piątek następni. W prezencie otrzymałam świetlny miecz na Bogdana, a Bogdan zebrowe kółko ratunkowe - i od razu role się odwróciły- Gosik trenowała ruchy ratunkowe z zebrą w talii, a Bogdan dzierżył migający miecz mocy.